Późne lato od dzieciństwa kojarzy mi się z zapachem suszonych grzybów. Pojawiały się nagle. Kto tylko mógł i lubił zbierać grzyby, wyruszał w las na grzybobranie. Kogo do lasu nie ciągnęło, ale grzyby chciał mieć, płacił zbieraczom, którzy nawet wtedy, kiedy grzybów nie było, gdzieś je znajdowali w sobie tylko znanych zakamarkach lasu.
Czas na grzyby.
Jednak największą frajdą było grzybobranie. Na grzyby wybierał się dziadek i to o świcie. Wsiadał na rower a wnuczęta czekały, co przywiezie. Zwykle były to podgrzybki zwane czarnymi łebkami, kozaki albo i borowiki zwane prawdziwkami. Potem było czyszczenie grzybków i segregowanie, co na marynatę, a co do suszenia. Wkrótce cały dom pachniał grzybkami. Babcia Józefka najpierw oddzielała kapelusze od trzonków, potem kroiła cząstki grzybów na plasterki, które układała na blachach od pieczenia cista, wyłożonych pergaminem. Wystawione w słonecznym miejscu grzybki, szybko schły.
Gorzej było w deszczowe dni. Wtedy grzybki nizało się na grube nitki i wieszało w kuchni, gdzie w piecu wesoło trzaskał ogień… Wysuszone grzybki trafiały do zakręconych słojów albo blaszanych puszek i czekały na swoje „pięć minut” przy wigilijnym stole.
„Sposób” na grzyby.
W gospodarstwie mojej babci nic się nie marnowało. Kiedy było dużo grzybów, trafiały do zalewy octowej i w zimie były doskonałym dodatkiem do kanapek i nie tylko. Kiedy rok był mniej grzybowy, grzybki trafiały do słoiczków razem z innymi warzywami. I też były smakowite. Te marynaty, z babcinego przepisu robię do dziś.
Bo uwielbiam grzybobranie. Ten czas, spędzony w lesie jest wartością dodaną do grzybów. Zbieram je do koszyka a ostatnio, coraz częściej, do wiaderka emaliowanego ewentualnie wiaderka plastikowego, które jest mniejsze, łatwiejsze w przemieszczaniu się po lesie
No i widoczne z daleka. Jasne wiaderko nie zniknie mi z oczu, nie ukryje się w trawie tak jak wiklinowy koszyczek, kiedy powędruję za kolejnymi grzybkami, które się znajdą w zasięgu wzroku. Ważny jest też nożyk – zwany w mojej rodzinie „grzybiarzem”. Mały, poręczny, taki w sam raz. Staram się nie wyrywać grzyba, tylko go delikatnie wykręcić, albo delikatnie podciąć i grzybnię zostawić. Taki uniwersalny nożyk przyda się nie tylko w lesie podczas grzybobrania, ale też później, w domu, kiedy trzeba będzie grzybki przygotować do suszenia
Aha! Nigdy nie wybieram się na grzyby z reklamówką. Prawdziwemu grzybiarzowi nie wypada wędrować po lesie z foliową torbą.
„Prowiant w las”
I co jeszcze? Oczywiście kawa wypita z termosu w środku lasu, ma smak niepowtarzalny. Moja koleżanka zabiera do kawy kawałek domowego ciasta. Schowane w pojemniczku nie wyschnie nawet przez kilka godzin spędzonych w lesie.
Po kilku godzinach zbierania powrót do domu i decyzja, co z grzybami. Które do suszenia, które do mrożenia, oczywiście w pojemniczkach, które wcześniej kupiłam a które od razu na patelnię. Bo takie moja rodzina lubi najbardziej. Uduszone na masełku, z cebulką, podlane śmietanką. Pychota!
Grzyby w zalewie octowej.
Najpierw wybieram najmniejsze: prawdziwki, czarne łebki, kozaki, maślaki, rydze przeznaczam na marynatę. Korzystam ze sprawdzonego przepisu babci Józefki zamieszczonego w zeszycie z kursu Młodych Polek w 1920 roku. Jeśli mam grzybków dużo, wkładam do słoików każdy rodzaj oddzielnie. Ale razem też mogą być. Mogą też być duże grzyby pokrojone na cząstki.
Przygotowuję zalewę octową w proporcji: 4 szklanki wody i 1 szklanka octu plus przyprawy: 1 cebula, 2 łyżki cukru, 2 łyżeczki soli, 10 ziaren ziela angielskiego, 3 liście laurowe, 1 łyżka ziaren pieprzu i 1 łyżka gorczycy.
W dużym garnku zagotowuję wodę wrzucam grzybki, cebulę i obgotowuję przez 5 minut, po czym szybko odcedzam i przekładam do wyparzonych słoiczków np. takich o pięknym kształcie, który w zimie będzie można postawić na stole, bez przekładania grzybków do miseczki.
Wypełniam słoiki do ¾ pojemności, uzupełniam wszystko zalewą, przyprawy rozdzielam do każdego słoiczka. Zakręcam je, odwracam denkiem do góry i układam w kuchni na ściereczce. Nazajutrz zostaną odniesione do skrytki, gdzie będą czekać na dzień, kiedy z dumą ustawię je na stole, wspominając grzybobranie.
Mrożone i suszone.
Większe grzybki, o zwartej strukturze m.in. prawdziwki, podgrzybki, kanie nadają się do mrożenia. Po oczyszczeniu, w małych pojemnikach trafiają do zamrażarki. Gdybym je ugotowała, wpiłyby wodę i zamroziłyby się w bryłkach lodu. Chociaż mam znajome, które grzyby do mrożenia obgotowują.
Kolejna porcja grzybów przeznaczona jest na suszenie. Na szczęście, w przeciwieństwie do mojej babci Józefki, ja ma suszarkę do warzyw, owoców oraz grzybków. I korzystam z niej nawet wtedy kiedy kupię grzybki u sprawdzonego grzybiarza.
Moja suszarka ma aż pięć sit, więc proces suszenia odbywa się sprawnie. No i suszy w temperaturze od 30 do 70 stopni, dzięki czemu moje grzybki nadal pachną lasem.
Wysuszone grzybki umieszczam w szklanym słoju, który mocno zakręcam, żeby żadne mole się do nich nie dostały. Ustawiam je w skrytce i przechodząc, zawsze z chęcią na nie patrzę. Zwłaszcza, kiedy sama je zbierałam.
Uwielbiam grzyby pod każdą postacią, przygotowuję potrawy nawet z tych uprawianych przez człowieka na plantacjach jak pieczarki czy boczniaki.
Ale każdy przyzna, że najlepiej smakuje grzyb znaleziony w lesie czy na łące. Mam nadzieję, że jak troszkę popada, grzybki się pojawią, w myśl przysłowia „grzyby po deszczu”.
Ja do lasu się wybiorę i was zachęcam! Na grzyby!