Na ryby, a może i na grzyby – przebój Kabaretu Starszych Panów jest wciąż aktualny. A wędkowanie jest jedną z ulubionych form spędzania wolnego czasu. Raczej przez mężczyzn, a panie, jeśli im towarzyszą, robią to zwykle w początkowym etapie znajomości lub małżeństwa.
Co praktycznego zabrać na ryby
Ale to do pań (myślę o tych kochających), należy wyposażenie mężczyzny we wszystko, czego „na rybach” może on potrzebować.I nie chodzi tu o wędki, spławiki, robaki i wiele innych akcesoriów wędkarza, ale o przedmioty, które ułatwią mu realizowanie hobby i utwierdzą w przekonaniu, że żona czy partnerka o nim myśli.
Kiedy mój dziadek jechał rowerem nad jezioro „na ryby”, babcia Józefka pakowała mu do torby kanapki. Zwykle był to chleb obłożony kiełbasą albo samym masłem czy smalcem, do tego jajko na twardo, w sezonie ogórek, pomidor.
No i butelka. Nie, nie, nic z tych rzeczy, o których myślicie. Dziadek brał butelkę z czarną kawą, z kompotem, z herbatą. No chyba, że w tajemnicy przed babcią jakąś piersióweczkę na rozgrzewkę, ale o tym sza.
Czasem przez całą noc moczył wędki, stojąc na wysuniętym w jezioro pomoście. Trudno się dziwić, że czymś musiał się rozgrzać. Brał też emaliowane wiaderko, do którego wrzucał złowione rybki. W latach 60. nikomu nawet przez myśl nie przeszło, wrzucenie złowionej rybki do jeziora.
Łowiło się po to, aby rybkę zjeść. Sklepu z rybami, w małym miasteczku, nie przypominam sobie. Chyba, że z wędzonymi dorszami albo ze śledziami.Rybki były wtedy, kiedy dziadek je złowił a babcia Józefka je sprawiła i usmażyła. A wnuki czekały w kolejce na te smakołyki, które wzbogacały jadłospis domowy. Od dziadkowego wędkowania minęło pół wieku. Jego prawnuk też wędkuje. Najczęściej łowi ryby dla sportu, żeby je zważyć, zmierzyć i wyrzucić do stawu. Ale czasem jedzie „na ryby” naprawdę. Nie ma go wtedy ze dwa dni. Oczywiście jedzie autem, a nie jak dziadek rowerkiem.
Pamiętaj o posiłku.
Ale też zabiera ze sobą jedzenie, żeby się nie rozpraszać poszukiwaniem restauracji czy baru. Zawsze ma z sobą termos albo i dwa. Jeden na kawę, drugi na herbatę.
I to są termosy używane tylko przez niego i tylko na ryby. Do tego zabiera gotowe kanapki, które pakuje w pojemniczki Czasem ma w pojemniczku kawałek ciasta albo też pokrojone warzywa lub owoce na przekąskę. Kiedy tak siedzi wpatrzony w spławiki, chętnie sięga po coś do przegryzienia.
Jeżeli się wybiera na dłużej, żona pakuje mu obiad do termosu. Trzyma on ciepło przez kilka godzin. Taki turystyczny termos ma trzy pojemniczki i w zestawie łyżkę oraz widelec.
Przygotowanie rybki.
Jeśli połów jest udany, wraca do domu ze sprawionymi rybkami. I wtedy przejmuje je żona, która jest prawdziwą mistrzynią w przyrządzaniu rybek. Przepisy skopiowała ze starego zeszytu babci Józefki. Oto jeden z nich, na karasia z patelni. Oczywiście specjalnej, takiej do smażenia ryb. Z żebrowanym dnem, które umożliwia smażenie ryby w minimalnej ilości oleju.
Obrobione rybie tuszki, trzeba dokładnie ususzyć papierowym ręcznikiem, po czym posypać je z wszystkich stron gotową przyprawą do ryb.Podczas gdy rybki leżą sobie w przyprawie, podgrzewa się olej na patelni. Obtoczone w mące rybki trafiają na gorący tłuszcz. Uważać trzeba, żeby gruba tuszka była dobrze wysmażona i żeby mąka się nie przypaliła, bo wtedy rybka straci na smaku.Jeżeli uda się dobrze ją wysmażyć, wtedy wystarczy ułożyć rybki na półmisku, najlepiej przeznaczonym specjalnie dla nich, udekorować je kawałkami cytryny i zacząć ucztę. Taki smażony karaś najlepiej smakuje z chlebkiem z masełkiem. Aha, półmisek przeznaczony do eksponowania rybek na stole, można wstawić do mikrofalówki i podgrzać rybki dla spóźnionych gości.
Marynowane ryby na później
Jeśli zdarzy się połów bardzo obfity, można rybki zamarynować. I to wg sprawdzonego przepisu z zeszytu babci Józefki, która niczego nie marnowała. Przygotowując rybki do marynowania w słoikach, kroiła je na takie kawałki, które mieściły się w słoik. Myła rybki, osuszała, posypywała solą, pieprzem i skrapiała cytryną. Tak przygotowane karasie, bo te najczęściej dziadek przynosił, odstawiała do chłodnej spiżarni. Zaglądała do nich, przekładając, żeby przeszły równomiernie przyprawami.
Nazajutrz odbywało się smażenie ryb w głębokim tłuszczu, do czego używała oddzielnej patelni. Uważała, że inna patelnia jest do mięsa, inna do ryb, jeszcze inna do naleśników i jajecznicy.
Wracając do naszych marynowanych karasi, obtoczone w mące, trafiały na patelnię, gdzie smażyły się na złoty kolor. W pozostałym po smażeniu ryb oleju, babcia smażyła cebulkę pokrojoną w talarki.W oddzielnym garnku przygotowywała zalewę złożoną z 1 szklanki octu, 3 szklanek wody, 1 łyżki cukru, kilku listków laurowych i ziarenek ziela angielskiego.
Zalewę stawiała na ogniu i doprowadzała do wrzenia. Oczywiście proporcje zalewy mogły być inne, wszystko zależało od tego, ile ryb dziadek przyniósł. A potem kolejno układała w słoikach rybki, przekładając cebulką. Na koniec gorąca zalewa i zakręcone słoiki trafiały pod gruby koc i stygły. Taka ryba w occie mogła stać przez kilka miesięcy w zimnym miejscu o ile pokrywka była dobrze zamknięta i wklęśnięta.
W zimowy czas, który nie sprzyja wędkowaniu, można sobie taki słoik przynieść ze spiżarni i degustując rybki, opowiadać przygody związane z łapaniem taaakiej ryby.
Smacznego!